LookInto Americas

Szybcy i wściekli. Boliwijskie szajBUSY

„Jezus mnie prowadzi. Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że zostałem u niego”. I jak wsiąść do takiego autobusu?

„Jezus mnie prowadzi. Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że zostałem u niego”. I jak wsiąść do takiego autobusu?
– Śpisz? – wystraszona M. pyta kierowcę busa gdzieś na północy Boliwii. Jest godz. 19, godzinę temu zapadł zmrok, pada deszcz, ledwie widać wyboistą drogę.
– No tak, nie wyspałem się dziś – odpowiada lekko rozbawiony kierowca. Właśnie przysnął na kilka sekund i zjechał na drugi pas. Przez chwilę pędzimy więc pod prąd, ale nikt się tym nie przejmuje. Najmniej kierowca, którego wystraszona blond-gringa nawet bawi.

Szyby zaparowały, więc nic nie widać. Ale żaden ze współpasażerów nie pozwoli otworzyć okna. To chyba narodowa cecha Boliwijczyków. Okna w busach są szczelnie zamknięte, więc po samochodzie rozchodzi się zapach baraniej skóry, którą wyłożona jest tablica rozdzielcza. Drogie panie Indianki z tylnych siedzeń pachną starą alpaką, ktoś pluje liśćmi koki.

Gęsta atmosfera, która tylko potęguje senność kierowcy. Dlatego M. próbuje chwytać kierownicę, poszturchuje busiarza, zabawia go rozmową. A ten raz po raz przysypia. Po trzech godzinach katorgi wychodzimy na świeże powietrze. Tym razem się udało.

IMG_0708

Z kierowcami w Ameryce Łacińskiej mamy spory problem. Nie obowiązują ich żadne znaki, sygnalizacja świetlna traktowana jest jak przydrożne ozdoby. Czasem stoją na zielonym, innym razem jadą na czerwonym. Zupełny chaos.

Niektórzy zdobią swoje samochody przeróżnymi napisami. Najczęstszym jest „Rapido i furioso”. Czyli nawiązanie do filmu „Szybcy i wściekli”, który chyba – mniemam po tytule – nie jest instruktażem na temat bezpiecznego przewozu osób za opłatą.

Hitem był napis: „Jezus mnie prowadzi. Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że zostałem u niego”. Nam na ostatnią wieczerzę nie jest śpieszno, nawet gdyby mieli serwować kabanosy i śledzie z Polski.

Więc pozostaje budzić śpiących, krzyczeć na nieodpowiedzialnych, wstrzymywać oddech, gdy zaprzeczają prawom grawitacji za kierownicą autobusów, które już dawno powinny stać w muzeum. Czasem podjudzam Indianki: „Niechże seniora, powie kierowcy, by nieco zwolnił”. Jak stara indiańska baba się wydrze na takiego szaleńca, to przez 15 minut jedzie spokojniej.

– Pomyślcie inaczej, skoro dojeżdżają na miejsce, to może po prostu mają spore umiejętności? – próbował nas przekonać jakiś współpasażer. Wierzyliśmy, albo chcieliśmy wierzyć. Do czasu. Do pierwszej drogi w Boliwii.

Boliwijczycy są najgorsi. Żują liście koki i pędzą.  Jazda jest ich żywiołem, w którym zupełnie się zatracają. W Andach na serpentynach, na prostej przez dżunglę, gdzieś na pustyni. Zawsze 120 km/h. Czasem nadepną hamulec, ale i tak zazwyczaj za późno.

Na szerokiej drodze z La Paz do Oruro, w środku słonecznego dnia, kierowca naszego autobusu śmiertelnie potrącił dziecko. Policja przyjechała pół godziny później. W tym czasie współpasażerowie wypakowali bagaże, wsiedli w taksówki i pojechali dalej.

Znajomy z Polski przeżył inny wypadek. Kierowca TIR-a z naprzeciwka zasnął i wjechał w autobus. Nikomu nic się nie stało, więc kierowca wsiadł z powrotem do ciężarówki i kilka kilometrów dalej sytuacja się powtórzyła.  Tym razem były ofiary.

Odcinek Cochabamba – Tarija pokonamy samolotem.

Fot. http://instagram.com/bella_lundhaw

 

x Close

Like Us On Facebook