Nie zawsze wejście na 5 tys. to śnieg i zawierucha. Wulkan Tunupa to świetne i mało popularne zwieńczenie wyjazdu na Salar de Uyuni.
Pewnej kobiety pożądali wszyscy mężczyźni w sąsiedztwie. Z jednym z nich zaszła w ciążę. Inni się wściekli, porwali dziecko. Z rozpaczy wylała mnóstwo słonych łez i białego mleka, którym nie było kogo karmić. Tak powstały solne pustynie Salar de Uyuni.
Kobieta ta to uśpiony wulkan Tunupa. My też postanowiliśmy ją zdobyć, tak jak wcześniej mężczyźni, okoliczne wulkany Cuzco i Cosuna. Tunupa ma 5321 metrów nad poziomem morza, jego wygasły krater z oddali mieni się na czerwono, szaro-niebiesko i złoto. U stóp o zmierchu pasą się lamy i spacerują flamingi. W domach z bloków soli mieszkają Indianie Quechua i Aymara (na jedną noc, także i my).
Wejście zajmuje nam ok. 3 godziny. Pokonujemy 10 kilometrów trasy i ponad kilometr różnicy wysokości. Jest ciepło i słonecznie, nie tak jak na wulkanie Cotopaxi. Ostatni fragment daje się jednak we znaki całej naszej grupie, oprócz Sz., którego hiszpańska para zaczyna nazywać lamą. Przewodnik przypomina z kolei chomika, bo całą drogę pakuje do prawego policzka liście koki. Działają – najpierw ciągnie się ostatni, zasapany, a najtrudniejszą część podejścia – mało tlenu, kamienie osuwają się ze stromego zbocza – pokonuje regularnym marszem i prawie dogania Sz. Po drodze zostawiamy reprezentację Urugwaju (za tania marihuana po legalizacji) i Brazylii. Argentyna kilka razy się poddaje, ale Polska i Hiszpania motywują. Jesteśmy! 5 tys. metrów, a widoki takie:
Zdjęcia: intoamericas.com, Gabriella Lundhaw