Jeszcze dwa lata temu była tutaj dżungla. Teraz to cmentarzysko.
Kilometr 108. Tak nazywa się prowizoryczne miasteczko założone przez nielegalnych górników. Drewniane baraki ze szmatami zamiast okien, ze ścianami z niebeskiej plandeki. Bez wody bieżącej, z prądem z generatora. Są domy, knajpy, hotele. Wszystko tymczasowe.
– Znasz kung fu, czy jesteś idiotą – pyta zaprzyjaźniony górnik, gdy decydujemy się na wyjazd do – jak wielu sądzi – najniebezpieniejszego miasta w okolicy. Gdy w 2008 roku na światowych rynkach szalała recesja, ceny złota poszły w górę, to tutaj zawitali górnicy.
Jadę z mototaksówkarzem do nielegalnej kopalni. Bez portfela i z ukrytym telefonem. Przedstawiam się jako student górnictwa z Polski, który jest zainteresowany maszynami. To siedem kilometrów piaszczystym traktem przez coś, co kiedyś było dżunglą.
Teraz to cmentarzysko drzew, które bardziej przypomina pustynię. Mijamy pale powbijane w ziemię – to inne tymczasowe miasto. Górnicy je opuścili – trzeba było się przenieść dalej. Zostawili po sobie wiele doły.
Taksówkarz to student z Arequipy. Przyjechał tutaj, bo można łatwo i szybko się dorobić. Dwóch braci pracuje na kopalni. Jemu nie szło. Najwięcej wyciągnął dwa gramy złota w jeden dzień. Gdyby to przeliczyć to ok. 160 zł. Ale bywały dni bez grama.
Dojeżdżamy na miejsce. Księżycowy krajobraz. Górnicy kręcą się z maczetami, kilofami, biegają z tankami z benzyną.
– No fotos – krzyczy jeden z nich, gdy wyciągam aparat.
– Nie jestem gringo. Jestem z Polski i szukam pracy – próbuję się uśmiechać.
– Ale jesteś biały.
Taksówkarz radzi, by już wracać. Górnicy nienawidzą dziennikarzy. A dla nich każdy biały, który tutaj się zapuszcza to dziennikarz. Upieram się, że jestem studentem górnictwa i przez kwadrans przechadzam się po obozowisku. Chyba nie do końca wierzą.
Są tutaj dwie knajpki z jedzeniem, kilku mechaników od motorów (inaczej nie można tutaj dojechać), jeden pan siedzi z pięcioma pudełkami i napisem na kartonie „Apteka”. Są też dwa prostibary – dziewczyny na szpilkach w pełnym makijażu przechadzają się przed nimi. – Wszystko tutaj jest drogie. Piwo kosztuje 10 soli. Jedna dziewczyna pięć piw – uśmiecha się taksówkarz.
Wyciągam aparat. I znów słyszę: no fotos, gringo. Teraz trzeba już wracać.