Gdzie ocean kocha się z pustynią nic nie jest oczywiste. Praży słońce, skóra zimna. Jest piasek, ale zbity.
Jechaliśmy tu przez mgłę i piach. Po drodze z Limy do oddalonego o trzy godziny jazdy na południe Parku Narodowego Paracas ciężarówki, koparki, piaskarki. I namioty, pod którymi grzeją się kurczaki. Zielonego nie rośnie nic. Szaroburość wzbudza jakiś pierwotny strach, że chce się uciekać jak najdalej aż przez smog prześwieci słońce, a na ziemi pojawi się skrawek trawy.
Tymczasem za budką strażnika położoną na środku bezkresu – wiatr i przestrzeń. Niczym nieskrępowana, ogromna, nieskończona. Najpierw eksplorowaliśmy ją autem. Czerwona plaża, laguna pełna ptaków i ryb. Potem piechotą wzdłuż skrytej za skalnym załomem plaży – by do niej dotrzeć musieliśmy poderwać do lotu setki (!) pelikanów.
Nie mogliśmy się nasycić tym niewyobrażalnym połączeniem. Pustynia i ocean. Wróciliśmy na rowerach. Przedarliśmy się przez bagnisko, na końcu którego spacerowały flamingi. Minęliśmy truchła lwów morskich – zginęły zaplątane w świeci. Wiatr dął tak wściekle, że choć słońce prażyło pustynne, skóra po zatrzymaniu była spalona, ale lodowata. Na prostym jechaliśmy jak pod górę. Na zakrętach rower kładł się jak żagiel. Ale potem ten sam wicher dął nam w plecy. Przestrzeń, słońce, woda, pęd. Szał w duszy, to mało.