Dla bogatych – wyspy. Dla leniuchów – plaże. Dla piechurów – dżungla i wolność.
Idziemy przez dżunglę. Droga najpierw wycieczkowa, wielu z sukcesem pokonuje ją w japonkach. Zadowoleni rozkładają obóz na pierwszej plaży Praia do Sono. Wyciągają piwo i przekąski.
My wyciągamy colę, banana i rozmoczone kanapki z awokado. Zapoznajemy się z Bobikiem. Czarny uroczy kundel będzie nam towarzyszył do końca trasy. Wiernie poczeka za każdym zakrętem, przeprowadzi przez strumień i wskaże odpowiednia ścieżkę na rozdrożu.
Wspinamy się pod intensywnie pomarańczową, glinianą górę. Za i przed nami – nikogo. Dochodzimy do plaży Antigos. Na środku wielki kamień. Jest mniejsza. I pusta. Od rybackiej wioski dzieli nas jeszcze godzina drogi, znowu przez dżunglę. Latają kolorowe motyle. Jest tak bardzo zielono. Jest też wodospad. I egzotyczny czerwony kwiat.
Wioska nas rozczarowuje. Za dużo ludzi, szkieletów. Krabich i rybich. Wracamy. Prywatny brazylijski raj dzielimy tylko z Bobikiem i Wackiem (okaz barwy czarno-białej, sierść gładka, przypałętał się w drodze powrotnej). Jest banalnie pięknie.
Region Paraty słynie z kolonialnego miasta o tej samej nazwie, lasów. I plaż. Można sobie tutaj nawet kupić wyspę. Ponad 10 hektarów, cztery plaży. Tylko 30-40 minut drogi od Rio de Janeiro. Helikopterem. Ktoś się zrzuca?
I tylko Bobik czeka na przystanku. Autobusowym.