LookInto Americas

Amazonka. Rejs przez dżunglę

Cztery dni na statku. W hamaku. Przygotowaliśmy się na najgorsze. Kupiliśmy sporo rumu, chleb tostowy i tuńczyka w puszce.

Cztery dni na statku. W hamaku. Przygotowaliśmy się na najgorsze. Kupiliśmy sporo rumu, chleb tostowy i tuńczyka w puszce.

Wchodzimy na statek, który zabierze nas w rejs po Amazonce. Amazonce! Płyniemy z miejsca gdzie spotykają się trzy granice – Peru, Kolumbii i Brazylii – do Manaus, miasta w sercu dżungli. Nasze podniecenie na wstępie zakłóca grupa policjantów federalnych. Przejmują starannie upakowane plecaki. Skrupulatnie i bezowocnie poszukują koki. Wściekły Sz. pakuje się czterdzieści minut. W kosteczkę składa nawet bokserki.

W tym czasie idę na polowanie. Od refleksu zależy, czy najbliższe trzy dni prześpimy w komforcie, czy też w hałasie, smrodku toaletowym, mroku lub zaduchu. Udaje się zająć miejsce w połowie statku, na drugim lepszym piętrze. Uprzejmi panowie pomagają wiązać hamaki. W ciągu następnych minut kolorowe sznury opanowują pokład. Wciskają się nawet tam, gdzie pozornie nie ma miejsca na stojącego. Leżymy piętrowo. Czasem dotykamy się tym i owym. Gdy sąsiadka się przewraca, buja hamakiem i bujam się też ja.

Wszystko wygląda jak wielka wylęgarnia larw. Każdy motyl będzie inny, żaden kokon nie przypomina innego. Duże, małe, z frędzlami lub bez. A w środku – mama karmiąca z trójką dzieci, zakochana para, studwudziestokilowy grubasek, babcia z wnuczkiem, nestorka rodu, którą rodzina zgrabnie przerzuca do hamaka z wózka inwalidzkiego. I właścicielka dwóch uroczych piesków.

Czas dzielimy nierówno między różne aktywności: śpimy, czytamy, pijemy rum na górnym pokładzie. W środku najczarniejszej nocy – w otaczającej nas dżungli nie świeci się nic – były ochroniarz indiańskich plemion uczy nas brazylijskiego tańca forro. I jeść robale przypominające karaluchy.

– Są trzy rodzaje. Jedne dobre i pożywne, drugie średnio szkodliwe – po ich ugryzieniu trzeba leczyć się zastrzykami, i trzecie śmiertelnie niebezpieczne – tłumaczy cierpliwe Brazylijczyk, którego rodzice nazwali na część stolicy Stanów Zjednoczonych (nie wierzymy w jego imię, musi więc wyciągnąć dowód). W ręce trzyma jadalnego, który właśnie nadleciał. Opowiada też o komarach. Najchętniej o muchach, które w ciele zostawiają jajko. Wykluwa się larwa. Trzeba ją wycisnąć. Washington zwalczył już ich wiele.

Jemy też inne rzeczy. Mianowicie kurczaka z makaronem, ryżem i mdłym proszkiem z manioku. Menu nie zmienia się przez trzy dni. Urozmaicamy kanapkami z dżemem i ciastkami.

Nad ranem pierwszej nocy budzi nas kontrola antynarkotykowa. Sz. udaje, że śpi. Panowie denerwują się ponad miarę. Każą wszystko znowu wywalać. W hamaku śpię jak dziecko (czytelników ostatniego wpisu chyba to nie dziwi). Sz. czasem urządza nocne wędrówki na ławeczkę. Ale na śniadanie nie może wstać żadne z nas. Za sąsiadów mamy byłego żołnierza armii kolumbijskiej, który jedzie do Manaus szukać szczęścia w showbiznesie (skończył szkołę aktorską), protestanckiego misjonarza – w Brazylii będzie zbawiał dusze, które zjadą na MŚ, dwie turystki z Holandii i Szwajcarii oraz włóczęgę po Ameryce Łacińskiej z RPA, który twardo powtarza w hamaku portugalskie słówka. Nam słownik pożycza inny kolumbijski eks-żołnierz, przy okazji pokazuje wielką bliznę na prawym ramieniu. Strzał z AK-47. Dostał od FARC. Do Brazylii jedzie na leczenie.

x Close

Like Us On Facebook