LookInto Americas

Copan – kiedyś miasto Majów, dziś papug

Choć znane ruiny ściągają do Copan setki turystów, nie dla nich warto tu przyjechać. Lepiej pohuśtać się w hamaku, pograć w piłkę i pooglądać ary w parach.

Choć znane ruiny ściągają do Copan setki turystów, nie dla nich warto tu przyjechać. Lepiej pohuśtać się w hamaku, pograć w piłkę i pooglądać ary w parach.

Po drodze do najniebezpieczniejszego miasta świata zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku Copan. Cisza i spokój, tylko w sobotę impreza jak w remizie. Zamiast disco polo leci salsa, reggeton y bachata.

Na centrum miasteczka składa się zocalo, targ i sklep. Co wieczór można przed nim spotkać wielbicieli piwa, a czasem – śpiewu. – Szo! – wołał Neftali, lokalny pijaczek, i kiwając się przykładał palec do ust. Uczył Szymona jak ma reagować, gdy będą na mnie cmokać na ulicy. W innych częściach Hondurasu ludzie jednak nie wiedzą, o co mu chodzi. Copan leży bardzo blisko granicy z Gwatemalą, ludzie nie mówią tu jak rasowi Honduranie.

Mieliśmy tu zostać jeden dzień, ale dach hostelu, z którego widzieliśmy okoliczne góry, zachęcał do pisania. A hamaki – do czytania (powiedzmy). Wieczory spędzaliśmy w zaimprowizowanym kinie lub na ulicy z chłopakami przy piłce (nie muszę pisać, kto patrzył, a kto grał).

Ruiny Copan, jedyna przyczyna, dla której w okolicy widać tyle bladych twarzy, nie zwalają z nóg. Najbardziej na południe wysunięty przyczółek królestwa Majów słynie z największych rzeźbionych hieroglifami schodów. Można ich nie zobaczyć i umrzeć.

O wiele bardziej zachwyciły nas ogromne, wściekle czerwone ary. Oswojone z ludźmi, latały nad naszymi głowami. Ich skrzek przypominał krzyki przekupek na targu. Bardziej prawdopodobne jednak, że były to małżeńskie kłótnie – ary łączą się w pary na całe życie.

Jednak tylko specjalista jest w stanie stwierdzić, który z nich to samiec, a która – samica. I to też po wywróceniu ptaka dog góry brzuchem. Nie dowiemy się więc, kto kogo i za co strofował.

x Close

Like Us On Facebook