BiteInto Americas

Historia „Wojny futbolowej” oczami piłkarzy

W 1969 roku Salwador walczył z Hondurasem na boisku i na froncie. Jedna z legend reprezentacji nie lubi określenia „wojna futbolowa”. – Bo konflikt nie miał nic wspólnego z piłką – przekonuje.

W 1969 roku Salwador walczył z Hondurasem na boisku i na froncie. Jedna z legend reprezentacji nie lubi określenia „wojna futbolowa”. – Bo konflikt nie miał nic wspólnego z piłką – przekonuje.

Salvador Mariona ma 71 lat, mieszka w San Salvador. W lokalnej knajpce, w której się spotykamy znają go wszyscy: od parkingowego, przez kelnerki, aż po gości. To nie tylko wieloletni piłkarz i działacz miejscowego klubu Alianza, ale i legenda reprezentacji z przełomu lat 60 i 70. Od czterech dekad zajmuje się ubezpieczeniami.

Mariona był kapitanem kadry, która w 1969 roku wywalczyła historyczny awans na MŚ w Meksyku. Salwador przegrał trzy mecze grupowe, nie strzelił bramki, ale i tak tamten sukces uchodzi za wielki wyczyn. Zwłaszcza, że poprzedziły go trzy mecze z sąsiednim Hondurasem, które przeszły do historii. W dużej mierze za sprawą Ryszarda Kapuścińskiego.

salvadoreno_Pipo_Rodriguez_anota_frente_portero_Varela kapitan

To od tych spotkań wzięło się określenie „wojny futbolowej”, którą w tym czasie prowadziły oba kraje. Konflikt, który opisał m.in. Kapuściński, miał podłoże demograficzno-ekonomiczne: biedni Salwadorczycy masowo emigrowali do Hondurasu. Sąsiadom się to nie spodobało i tak wybuchła wojna. Trwała cztery dni. Porozumienie w sprawie pokoju dopiero w 1980 roku.

Wróćmy do piłki. W czerwcu reprezentacja Salwadoru wyjechała na mecz do Tegucigalpy, stolicy Hondurasu. – Przegraliśmy 0:1, po golu obrońcy w doliczonym czasie gry. Wszystko przez miejscowych kibiców. Nie pozwolili nam spać. Grali na bębnach, puszczali sztuczne ognie, które wybuchały akurat na wysokości 2 piętra, gdzie spaliśmy – opowiada Mariona.

Kilka dni później rozegrano rewanż w San Salwadorze. Gospodarze wygrali 3:0. O awansie na mundial decydował jednak trzeci mecz, rozgrywany już na neutralnym stadionie w stolicy Meksyku.

W dogrywce gola na 3:2 zdobył Mauricio „Pipo” Rodriguez.  – Ależ byłem szczęśliwy. To było najważniejsze trafienie w karierze. W momencie strzału komuś urodził się chłopczyk. Rodzice nadali mu moje drugie imię „Pipo” – wspomina były napastnik, a potem selekcjoner reprezentacji Salwadoru.

To był historyczny awans na MŚ. Po powrocie do kraju piłkarze pokonali dystans 15 km z lotniska na stadion w stolicy w ciągu czterech godzin. Tłumy wiwatowały.  Sukces przyćmiły jednak wydarzenia na granicy z Hondurasem, gdzie dochodziło do walk i masakry uchodźców. I nie tylko.

Następnego dnia „La Prensa Gráfica”, której egzemplarz z lipca 1969 roku znajdujemy w bibliotece uniwersytetu UCA żyła nie tylko sukcesem piłkarzy. Dla całego świata ważniejsze były wtedy pierwsze kroki Neila Armstronga na Księżycu.

Wojna futbolowa dopiero się zaczynała. W sumie trwała cztery dni, stąd inna jej nazwa, o wiele bardziej popularna w Salwadorze – „wojna stu godzin”. Tak naprawdę jednak nie chodziło o piłkę.

– Między graczami nie było żadnej wrogości. Po meczu stawaliśmy się przyjaciółmi. Po przegranej Hondurasu w Meksyku pocieszałem przeciwników, mam nawet takie zdjęcie. Cała afera wokół tej wojny miała podłoże polityczne. I była podkręcona przez władze – dodaje ówczesny kapitan Salwadoru.

Dziś weterani „wojny futbolowej” (tej w wydaniu piłkarskim) raz na kilka lat spotykają się na boisku, by powspominać dawne czasy. Mariona, jako członek drużyny oldbojów odwiedził Honduras dwa razy.

– Pierwszy taki mecz rozegraliśmy piętnaście lat temu. Zaskoczyli nas, przyjęli nas jak latynoamerykańskich braci. Robili sobie nawet ze mną zdjęcia! Odpłaciliśmy się im tym samym. Po tych meczach dziadków wspólnie grillujemy i wspominamy minione czasy przy piwie – żartuje legenda Salwadoru.

 

x Close

Like Us On Facebook